Powoli mija pierwszy rok mojego weganizmu. Nie wiem czy to czas na podsumowania, bo jednak na diecie wege jestem już od ponad 8 lat (może nawet 10? ciężko powiedzieć). Ach. Pamiętam jak rok temu od początku weganizmu chodził za mną twarożek i to dosłownie biegał za mną. A jednak się nie ugięłam. I mimo tego, że ostatni rok spędzałam częściej w pociągach niż we własnym domu, to też niczego nie zmieniło. Ani ogromne zmiany życiowe, a było ich ostatnio sporo. Nie zmieniła też tego przeprowadzka z Warszawy, miasta jednak niesamowicie sprzyjającego weganizmowi do Białegostoku, całkowitego przeciwieństwa, miasta skrajnie prawicowego, odrzucającego wszelkie 'inności', miasta bez miejsc sprzyjającym vege (Green Way ostatnio zamknęli, nad czym do tego stopnia ubolewałam, że aż w marzeniach zastanawiałam się nad rozkręceniem czegoś własnego). Jeszcze rok temu mieszkałam z weganinem, teraz z wegetarianką, która powolutku skłania się w stronę weganizmu. Nadal nie wyobrażam sobie mieszkania z mięsożercami, na szczęście nie muszę. Mam w końcu własny ogródek, więc za rok szykuje się sporo warzywnych dobroci. Tyle rzeczy się zmieniło w ciągu tego roku, ale wiem, że weganizm akurat jest jedyną niepodważalnie stałą rzeczą w moim życiu. I nawet jak będę mieć siedemdziesiątkę, jak będę mieć tych 7 kotów w domu i męża odludka (lub przyjaciółki stare singielki :)), jak będę mieć burzę czerwono-siwych włosów i tatuaże na całym ciele, jak będę narzekać na pogodę, rząd, wysokie ceny mleka migdałowego (no, może to się akurat zmieni), marudzić że dziś jeszcze nie ćwiczyłam jogi, to weganizm na pewno będzie ze mną. ;)
Wracam już do teraźniejszości, a raczej niedalekiej przeszłości. Byłam na wakacjach, pierwszych wegańskich. Co niby nie powinno mieć większego znaczenia, a jednak miało. Bo co może zjeść ktoś na diecie wegańskiej w nieznajomym mieście, a jeszcze lepiej w typowo turystycznej mieścince? Frytki, w porywach surówkę (o ile wszystko nie jest na majonezie, a tak bywa dość często) i placki ziemniaczane (o ile zadbamy, że kucharz nie doda jajka). U mnie było trochę inaczej:
Najpierw było Trójmiasto. Mieszkałam w Gdyni, więc miałam dostęp do kuchni. Pojawiły się obiady w niewielkiej ilości, jak na zdjęciach - ugotowany bób z ziemniaczkami z koperkiem i młoda marchewka; kotlety sojowe z sosem barbecue, podsmażony kalafior i ponownie ziemniaczki z koperkiem. Zrobiłam także twarożek z tofu (ostatnie zdjęcie po prawej) oraz wędzone tofu na kanapkach. W roli szybkiej przekąski wystąpiły paszteciki francuskie z pieczarkami i szpinakiem (zrobiłam tuż przed wyjazdem, zdjęcia brak). Byłam w całym Trójmieście, Dębkach (tu kompletny brak wyboru jeśli chodzi o jedzenie) i Szczecinie.
A co odwiedziłam?
Bio Piekarnię "Ziarno" w Gdyni, przy ul. Świętojańskiej 95. Bagietka z siemieniem lnianym była całkiem smaczna, chleb na zakwasie także. Słodkie wypieki niestety nie były wegańskie, jedynie pierożki z warzywami wystąpiły bez nabiału. Plus za skład przy każdym produkcie (tego mi brakuje w standardowych piekarniach), wegetarianie mają tu w czym wybierać, ale weganie już niekoniecznie.
Green Way w Gdańsku, przy ul. Długiej 11. Nie ma właściwie co opowiadać, każdy GW zna. Jednak to był najgorszy GW w jakim byłam, a byłam w co najmniej pięciu w różnych miastach. W środku duszno i niezbyt czysto, dania były zimne (do tego stopnia, że to mi przeszkadzało, mimo że był upał).
Bioway w Gdańsku, Wały Jagiellońskie 34. Początkowo miałam tu zjeść, bo nigdy tu nie byłam, a Green Way jednak znam. Weszłam i wyszłam. Gdybym była wegetarianką, naprawdę miałabym w czym wybierać, a tak były może 2 dania na krzyż i to nic specjalnego. A szkoda, bo wystrój mi się podobał i mogło być naprawdę pysznie.
Dodam jeszcze, że choć nie jadłam, nad morzem spotkałam się z bobem gotowanym podawanym zamiast kukurydzy. Zawsze dla wegan to jakaś odmiana. Chciałam też spróbować wegańskich lodów z Gelati Giuseppe, ale zamknęli lokal w Sopocie, niby przenieśli się do Gdyni, ale nie sposób dostać tam lodów, chyba że o czymś nie wiem. Podobno można dostać ich lody w innych miastach, ale też zero informacji na ich stronie. Kompletna porażka.
Na koniec pojechałam do Szczecina, w sumie specjalnie na koncert jubileuszowy Hey, ale nie o tym będzie mowa. Prawdopodobnie to była jedyna okazja, by odwiedzić miasto. Byłam w jedynej knajpce, która wydała mi się sensowna.
Restauracja wegetariańska 5 smaków, ul. Śląska 9. Miejsce wydało się sympatyczne. Kelner trochę niezorientowany (nie wiedział co mają, ale wiedział czego na pewno nie mają), skrajnie nieśmiały, ale to nic. Menu prezentowało się ciekawie, były zaznaczone dania wegańskie i bezglutenowe. Niestety nie było falafeli i wszystkich dań z seitanu ze względu na opóźnioną dostawę. To mnie jednak zastanowiło, czyżby nie robili tego sami czy chodziło o półprodukty? Nie wiem.
Zamówiłam kotlety z tofu z sosem grzybowym, kaszą, surówką (18zł) i świeżo wyciskany sok grejfrutowy z kostkami lodu (8zł). Moja mama zamówiła krem z młodym buraków (6zł), sałatkę grecką (nie wegańską oczywiście, 10zł) i świeżo wyciskany sok z marchewki i jabłka (8zł). Szkoda, że nie zrobiłam zdjęć. Może by to wam więcej powiedziało. Liczyłam na kształt kotletów, a dostałam usmażone plastry tofu w chrupkiej panierce, bardzo smaczne. Sos był do wyboru: grzybowy, indyjski, pomidorowy (wszystkie vegan). Sos grzybowy to po prostu ciemny sos pieczarkowy, nie był zły, ale świetny też nie, trochę go było mało. Do wyboru była też kasza (jaglana, gryczana, orkisz), wzięłam jaglaną. Sos i kasza kompletnie niczym nie doprawione, może ktoś tak lubi, ja nie. ;) Nie ma co jednak narzekać, bo poza tym mi smakowało. Sok grejpfrutowy idealny, zwłaszcza na upały, a marchewkowy dość standardowy. Zupa buraczkowa świetna, aż żałowałam, że nie zamówiłam. Mama mówiła, że sałatka grecka była przesmaczna i bardzo tania (a wie co mówi, bardzo często ją zamawia w restauracjach). Myślę, że warto to miejsce odwiedzić. Jakbym była jeszcze raz w Szczecinie, na pewno polowałabym tu na seitan. :) Bym się nie obraziła, jakbym miała w moim skromnym mieście taką restaurację. (;
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz